Rok Kapłański, cz. 33

OSTATNIA CHOROBA I ŚMIERĆ KS. JANA MARII VIANNEY.

 

Ks. Vianney niewątpliwie od dość dawna znał dokładnie datę swojej śmierci. Powtarzał często: „Niestety – trzeba będzie umrzeć, i to rychło”. Gdy na Boże Ciało ofiarowano mu piękną wstążkę, by wykorzystał ją w czasie procesji, powiedział, że tylko raz ją wykorzysta, i tak się stało. Pewna pobożna pątniczka żegnała sie z nim mówiąc, iż się już więcej nie zobaczą, bo była bardzo schorowana. Ks. Jan powiedział jej, że za trzy tygodnie się znów zobaczą . Faktycznie oboje zmarli za trzy tygodnie. Charakterystyczne było to, że św. Proboszcz z Ars, choć nie bał się śmierci, to bał się ogromnej odpowiedzialności związanej ze swoim kapłaństwem i uważał się za wielkiego grzesznika.


Koniec lipca 1859 roku był niezwykle upalny, w kościele panował taki zaduch, że ludzie wychodzili na zewnątrz, by odetchnąć na powietrzu, a proboszcz siedział nieustannie w swoim konfesjonale, jak prawdziwy męczennik spowiedzi. W nocy z czwartku na piatek 29 lipca czuł sie bardzo osłabiony, zaszedł do kościoła około pierwszej po północy, ale w konfesjonale dostał ataku duszności i gorączki. Ostatnią katechezę o jedenastej przed południem wygłosił tak, że prawie nie było go słychać, słuchacze mogli się jedynie domyślać, o czym mówił, bo często zwracał się w stronę tabernakulum i patrzył na nie oczami zalanymi łzami. Wieczorem wrócił na plebanię pochylony, a raczej zgięty we dwoje, opierając sie na ramieniu brata zakrystianina. Położył się na łóżku, a około pierwszej po północy poprosił o swojego spowiednika, księdza z Jassans. Gdy chciano zawołać lekarza, odmówił, twierdząc, iż lekarz jest już niepotrzebny. Gdy mówiono mu, że trzeba prosić Św. Filomenę o uzdrowienie, powiedział: „Św. Filomena nic tu nie poradzi”. Przybyły mimo to lekarz, stwierdził stan ogólnego wyczerpania. „Miał całkowitą przytomność umysłu” – oświadczył później jego spowiednik – „Wyspowiadał się ze zwykłą pobożnością, był całkowicie pogodzony z wolą Bożą, szatan już nie miał do niego dostępu, ustąpiły wszelkie skrupuły i lęki, wyraził tylko głęboki żal za grzechy”. Choroba czyniła szybkie postępy, ks. Jan leżał spokojnie na łóżku, a tylko wierni i pielgrzymi tłoczyli się na podwórku plebani, a niektórzy z przyzwoleniem chorego, wchodzili do pokoju prosząc o błogosławieństwo i poświęcenie dewocjonaliów. Proboszcz z Ars wypiwszy do końca kielich goryczy, kosztował teraz rozkoszy śmierci wypełniając słowa, które kiedyś sam wypowiedział: „O, jak dobrze jest umierać, gdy żyło się na krzyżu”. We wtorek, 2 sierpnia, około trzeciej po południu, spowiednik świętego uznał, iż należy udzielić ostatnich Sakramentów świętych, o co zresztą umierający sam poprosił, nie chcąc, jak mu proponowano, czekać do następnego dnia. Wtedy powiedział z radością: „Jakiż Pan Bóg dobry, gdy już nie można Go odwiedzić, sam przychodzi”. A po przyjęciu Wiatyku zapłakał i powiedział: „Smutno to komunikować po raz ostatni”. Jeszcze wieczorem odwiedził umierającego jego biskup, prosząc go o błogosławieństwo. O godzinie drugiej po północy, w czwartek 4 sierpnia, w chwili gdy kapłani zgromadzeni przy łóżku proboszcza z Ars odmawiali modlitwy za konających, ten bez walki oddał duszę Bogu i zasnął, jak pracownik, który dokonał swego dzieła. Odchodząc z ziemi miał 73 lata, 2 miesiące i 27 dni, a proboszczem w Ars był 41 lat, 5 miesięcy i 23 dni. Około czwartej nad ranem odprawiono Mszę św. a spowiednik zmarłego wdział ornat biały, bo uważał za niestosowne odprawiać mszę św. za ks. Vianney w szatach smutku. Rozdzwoniły się dzwony, także w sąsiednich parafiach, a ludzie ze łzami w oczach, przekazywali sobie wiadomość o śmierci świętego z szybkością błyskawicy.